Z archiwum Naszej Legii: Waldemar Tumiński - przyjaciel Deyny [HISTORIA] - Legia Warszawa
Plus500
Z archiwum Naszej Legii: Waldemar Tumiński - przyjaciel Deyny [HISTORIA]

Z archiwum Naszej Legii: Waldemar Tumiński - przyjaciel Deyny [HISTORIA]

Waldemar Tumiński piłkarski chrzest w warszawskiej Legii przeszedł 3 kwietnia 1974 roku, przed ligowym spotkaniem z ROW Rybnik. Legia w Rybniku przegrała 0:1, a debiutujący Tumiński wszedł w miejsce kontuzjowanego Feliksa Niedziółki. W pierwszym ligowym występie w drużynie Legii niczym szczególnym się nie wyróżnił, a jednak od tamtej pory trener Jaroslav Vejvoda systematycznie wystawiał go w podstawowej jedenastce Wojskowych obok takich gwiazd, jak Kazimierz Deyna, Lesław Ćmikiewicz, Robert Gadocha, Jan Pieszko czy Tadeusz Nowak.

Autor: Wiktor Bołba, JP / Nasza Legia

Fot. Eugeniusz Warmiński/Archiwum Legii

Główny sponsor Plus500
  • Udostępnij

Autor: Wiktor Bołba, JP / Nasza Legia

Fot. Eugeniusz Warmiński/Archiwum Legii

Waldemar Tumiński piłkarski chrzest w warszawskiej Legii przeszedł 3 kwietnia 1974 roku, przed ligowym spotkaniem z ROW Rybnik. Legia w Rybniku przegrała 0:1, a debiutujący Tumiński wszedł w miejsce kontuzjowanego Feliksa Niedziółki. W pierwszym ligowym występie w drużynie Legii niczym szczególnym się nie wyróżnił, a jednak od tamtej pory trener Jaroslav Vejvoda systematycznie wystawiał go w podstawowej jedenastce Wojskowych obok takich gwiazd, jak Kazimierz Deyna, Lesław Ćmikiewicz, Robert Gadocha, Jan Pieszko czy Tadeusz Nowak.

 

Zanim jednak Waldemar Tumiński trafił na ulicę Łazienkowską, w Warszawskim Okręgowym Związku Piłki Nożnej doszło do sporej awantury. Młody napastnik Pogoni Grodzisk był już w trakcie przejścia do drugoligowego Ursusa. Nawet czekało już na niego dwupokojowe mieszkanie w podwarszawskim wówczas osiedlu przemysłowym, słynącym z fabryki traktorów. „Z Pogoni Grodzisk najpierw przeszedłem do Znicza Pruszków” – wyjaśnia Waldemar Tumiński. „Później uznano, że pierwszeństwo ma zespół będący w wyższej klasie, tak więc miałem przejść do grającego wówczas w drugiej lidze Ursusa. Następnie wypłynęła sprawa odbycia służby wojskowej i major Celak szykował mnie do wojska w Gwardii Warszawa. W Pruszkowie moim trenerem był brat legendarnego piłkarza Gwardii Ryszarda Szymczaka i on także namawiał mnie do klubu z Racławickiej. Ponieważ w Gwardii miałem kilku kumpli, pojechałem tam i nawet porozmawiałem z nimi o ewentualnym przyjściu. Ale kiedy o tym, że czeka mnie wojsko, dowiedział się Andrzej Sikorski – będący wówczas trzecim bramkarzem w Legii – podpowiedział mi: 'Waldek, nie lepiej będzie jak wojsko odbębnisz w Legii? Przyjdź i zgłoś się do trenera rezerw Ignacego Ordona'. Tak też zrobiłem. Jeden trening, drugi i pan Ordon załatwił mi powołanie do wojska, po czym po okresie unitarnym trafiłem do Ośrodka Sportowego Legii Warszawa. W czasie gdy przyszedłem do Legii chętnych do gry w drugiej drużynie było... 52 chłopaków! Gdzie ja tu pasuję – pomyślałem przerażony. Co nazwisko, to jakiś reprezentant, a to młodzieżówki, a to juniorów, czy nawet okręgów. Wielu z pierwszoligowym obyciem. A ja, zawodnik grąjacego zaledwie w lidze międzywojewódzkiej Znicza Pruszków. Głupio musieli się oni wszyscy czuć, gdy trener pierwszej drużyny, Jaroslav Vejvoda, po kilku spotkaniach i ostrej selekcji powołał mnie do pierwszej drużyny. Już od pierwszej rundy sezonu 1973/74, kiedy siedziałem na ławce rezerwowych, zarabiałem ogromne jak na tamte czasy pieniądze. Pierwszą wypłatą jaką wziąłem w wojsku, było... 15 tysięcy złotych. Wachlowałem się tymi pieniędzmi. To co dostawałem w Legii, to były cztery pensje normalnego człowieka” – wspomina z uśmiechem.

Zdjęcie

Przypadkowy debiut
Do drużyny, w której niepodważalne pozycje mieli złoci medaliści olimpijscy: Lesław Ćmikiewicz, Kazimierz Deyna i Robert Gadocha, wchodził bez kompleksów, ze świadomością, że i tak otrzymał od losu więcej niż od niego oczekiwano. Bez kompleksów i strachu stawał na treningach naprzeciw trzem wielkim supergwiazdom i pozostałym gwiazdom polskiej piłki. Przecież Deyna i inni to zwykli ludzie i ich także można ograć – z takim założeniem wychodził na treningi. Warto też wspomnieć kilka słów o tym, jak w ówczesnej Legii wyglądała szatnia, jaki był stosunek starszyzny do młodych, dobijających się do pierwszego składu. „Przede wszystkim do starszych zawodników zwracaliśmy się per 'pan'. Piotrek Mowlik był młodszy od Adama Topolskiego, dziś są szwagrami, ale Adam wchodząc do drużyny zwracał się do niego panie Piotrku. Na 'ty' przechodziliśmy dopiero wtedy, gdy któryś ze starszych na to pozwolił. Pamiętam, że była taka sytuacja, gdy Kazio Deyna powiedział do trenera, żebyśmy na zajęcia i do szatni nie przychodzili w mundurach. To było dobre, ponieważ od tamtej pory do końca wojska chodziłem już w cywilnym ubraniu” – mówi. Tak się złożyło, że w meczu wyjazdowym Legii z ROW Rybnik (0:1) stoper Wojskowych Feliks Niedziółka i napastnik ROW-u Pawlik, zderzyli się głowami i legionista z rozcietą głową musiał opuscić boisko. W miejsce kontuzjowanego Niedziółki trener Vejvoda wpuścił do gry debiutanta Waldemara Tumińskiego. „Ponieważ Felkowi na rozcietą głowę założyli kilka szwów, w kolejnym meczu z Pogonią Szczecin wyszedłem w podstawowym składzie. Trener Vejvoda puścił mnie na obronę, ale nie z Andrzejem Zygmuntem, tylko z bardziej doświadczonym Leszkiem Ćmikiewiczem. Pomimo tego, że czułem 'opiekę' Leszka, miałem galaretę w nogach.

Zdjęcie

Po wygranej z Pogonią (3:0) w relacjach prasowych napisano, że jesteśmy z Leszkiem lepszą parą stoperów, niż Niedziółka z Zygmuntem. Po tym meczu wskoczyłem do podstawowego składu. Ale trener Vejvoda, to był strateg. Zauważył, że poczułem się zbyt pewnie, dlatego by mi się głowa zbytnio nie zagrzała, na ostudzenie nie wystawił mnie w jednym z kolejnych meczów. Pogniewany, nie odzywałem sie do trenera na treningu. I o to mu chodziło. On lubił takich ambitnych i zadziornych zawodników” – wspomina z nostalgią Tumiński. W tamtym okresie zjawiskiem dość powszechnym było przekwalifikowanie się w pewnym okresie kariery napastników na obrońców. W erze futbolu totalnego, a taką w latach 70. mieliśmy za sprawą Holendrów i Ajaxu Amsterdam, był to nawet obowiazujący kanon. Niektórzy mieli sporo kłopotów z przystosowaniem się do nowych pozycji. Podobnie było z Waldkiem. „Wcześniej, grając jako napastnik, w walce o piłkę rozpychałem się z obrońcami. Później, jak Vejvoda uznał, że najlepiej będę grał jako obrońca, bałem się, bym czasem rozpychając się w polu karnym z napastnikami rywala nie sprowokował rzutu karnego. Takie myśli z początku sprawiały, że unikałem zdecydowanych interwencji” – wyznaje uczciwie.

Zdjęcie

Przyjaciel Deyny
Często mówiąc o wielkich ludziach używamy słów: „Fenomenalny”, „Niepowtarzalny”, „Fantastyczny”. Jeśli chodzi o Kazimierza Deynę, to nie popełnimy nadużycia mówiąc o nim: „Polski piłkarz wszechczasów”. W dodatku, kiedy przypomnimy, że popularny „Kaka” był największą personą w Legii, wokół którego „na paluszkach” chodził sam szef klubu płk. Zenon Olszak, jawi nam się obraz wielkiej gwiazdy. Ale Deyna nigdy nie gwiazdorzył. Był zawsze sobą, elegancki, szarmancki, pozbawiony manier... Generalnie „Kaka” był samotnikiem, nie szukającym wśród kolegów z drużyny towarzystwa, ale był doskonałym obserwatorem i znał się na ludziach. Dlatego, by zdobyć jego zaufanie, należało być nietuzinkowym człowiekiem. Waldemar Tumiński należał do nielicznych, którzy zdobyli akceptację Deyny. „Byłem młodym, dobijającym się do pierwszej drużyny zawodnikiem, on znanym już piłkarzem, gwiazdą reprezentacji Polski. Chociaż stronił od ludzi, do mnie się przekonał. Któregoś dnia, gdy już byliśmy po treningu i przebrany wychodziłem z szatni, Kazik, który zazwyczaj wychodził ostatni, zagaił do mnie: 'Młody, poczekaj na mnie, mam do ciebie sprawę'. Zaczekałem, a Kazik zaprosił mnie na kawę. Schlebiało mi to, ponieważ byłem młodym zawodnikiem, a tu największa gwiazda polskiej piłki zaprasza mnie na kawę. Imponowało mi przebywanie w jego towarzystwie. Czułem się kimś ważnym, gdy widziałem jak idąc ulicą ludzie się za nami oglądali. Od tamtej pory wychodziliśmy gdzieś codziennie. W gronie jego bliskich przyjaciół był także kolega Wojtek Zientala 'Boberek', którego Kazio bardzo lubił. Czasami zabierałem ze sobą Jacka Kazimierskiego, ale kiedyś Kazik powiedział, by go nie brać, ponieważ był za młodym zawodnikiem, by z nami chodził. Kobiety go adorowały, imponował im znany już piłkarz. Wystarczyło, że przy naszym stoliku w restauracji strzelił korek od szampana, a już w okolicy pojawiały się jakieś kobiety żądne wrażeń. Ile razy, czy to w kawiarni, czy restauracji, chciałem uregulować rachunek, Kazik protestował tłumacząc to tym, że on płaci, bo więcej zarabia. To był wspaniały człowiek, tak naprawdę rozumieliśmy się bez słów. Był prawdziwy w każdym calu. Nigdy nie zapomnę sytuacji, kiedy przed meczem wyjazdowym do Gdańska Tadek Cypka przyszedł lekko skacowany. Wtedy jeden z liderów drużyny nakazał mu, by poszedł do trenera, zgłosił złe samopoczucie i został w Warszawie. Przejęty tym faktem 'Cypa' poszedł do Kazika, a ten stwierdził krótko: 'Nigdzie nie idź. Do jutra wydobrzejesz i będziesz grał'. Taki był Kazik, chociaż miał status gwiazdy, poza boiskiem był typowym równiachą. Inni mu tego zazdrościli, ale w Legii był nie do dotknięcia. Chociaż nie tylko w Legii. Podobnie było na mieście. Podjechaliśmy kiedyś do sklepu jego zielonym mirafiori – BMW, kupił sobie dopiero po mistrzostwach świata w 1974 roku. Kazik zatrzymał się na zakazie, a obok stało dwóch milicjantów. Spojrzeli w stronę samochodu, zobaczyli Kazika i... nie podeszli. Żeby było śmieszniej, Kazik wtedy jeździł bez prawa jazdy. Wiedział o tym płk. Olszak, który ciągle pytał: 'Panie Kazimierzu, kiedy pan zrobi prawo jazdy?'. 'Nie mam czasu' – odpowiadał zazwyczaj zdziwionemu Olszakowi. Później, gdy Kazio wyjechał do Anglii, najbliżej kumplowałem się z Mirkiem Okońskim. Mundek to był agregat jakich mało. Dusza chłopak, człowiek orkiestra” – wspomina z rozrzewnieniem Waldemar Tumiński.

Zdjęcie

Trener Ordon – złoty człowiek
Przez ponad dziesięć lat gry w pierwszoligowej Legii, Waldemar Tumiński rozegrał ponad 200 mistrzowskich spotkań. Uczestniczył także w meczach pucharowych i towarzyskich, tak więc w sumie w barwach Legii wystąpił ponad 300 razy. W ciągu tych dziesięciu lat pracował pod okiem wielu szkoleniowców. Poproszony, by ocenił tych najwybitniejszych, odpowiedział: „Zacząć muszę oczywiście od trenera Jaroslava Vejvody, który z rezerw Legii zabrał mnie do pierwszej drużyny. To pod jego opieką zadebiutowałem w ekstraklasie i później stałem się podstawowym zawodnikiem Legii. Wspominam go jako człowieka o nieskazitelnej postawie i ogromnej wartości. Oczywiście trudno mi oceniać trenerów, ale szczerze mogę powiedzieć, że trener Ignacy Ordon to złoty człowiek. Pamiętam jak wpajał nam, że w koncepcji naszej gry, to piłka ma chodzić od nogi do nogi, a nie my mamy biegać za piłką. Wkurzało to działaczy, którzy obserwując treningi wtrącali swoje uwagi, że mało biegamy. Wtedy trener odpowiadał: 'Po co mają biegać, gramy piłką i piłka chodzi'. Był też doskonałym motywatorem. Wiele nam nie tłumaczył. Wystarczyło, jak przed meczem powiedział: 'Gramy swoje, a ponieważ jesteście lepsi w każdym piłkarskim elemencie, to oni muszą się nas bać'. Nie robił żadnych szachownic na tablicy, mówił nam, że mamy grać tak, jak się ułoży sytuacja na boisku. To nam wystarczało. Wychodziliśmy na boisko w przekonaniu, że musimy wygrać i zazwyczaj wygrywaliśmy. Jeżeli dobrze pamiętam, to za kadencji trenera Ordona ustanowilismy rekordową serię 22 meczów bez porażki. O skromności trenera Ordona nie ma co się rozwodzić, może przez tę swoją skromność nie był należycie w Legii doceniany. Działacze klubowi też wobec niego nie zachowali się elegancko, kiedy w 1981 roku pod jego wodzą zdobyliśmy Puchar Polski, a premię za zwyciestwo wypłacili jego następcy. A Ordon fachowcem był nietęgim.

Zdjęcie

Różnie natomiast układała nam się współpraca z trenerem Andrzejem Strejlauem. Nie muszę dodawać, że z chwilą przyjścia trenera Strejlaua do Legii wiązano ogromne nadzieje. Być może za daleko się posuwam, ale trener Strejlau nie potrafił zmotywować drużyny. Pamiętam, jak na odprawie przed meczem z Górnikiem Zabrze trener przedstawiał nam sylwetki przeciwników. Ja miałem kryć Andrzeja Szarmacha i trener wyczulał mnie na niego, mówiąc: 'Słuchaj, wyskok trzy metry w górę, błyskawiczny start do piłki', po czym, dodał jeszcze kilka innych walorów, robiąc w moich oczach z Szarmacha piłkarskiego fenomena. Ja po takim wykładzie przy Szarmachu czułem się malutki. Wychodziłem na Górnika i po takiej gadce w pierwszych minutach łapałem kartkę. Ale za trenera Strejlaua nie brakowało też i komicznych sytuacji. Wchodzę kiedyś do szatni i widzę trenera z okładem na głowie. 'Co się dzieje' – zapytałem. 'Waldek, jak on mógł' – mówił załamanym głosem. 'Nie rozumię, panie trenerze, kto?' – dociekałem. 'Kaziu' – wykrztusił z siebie trener. Okazało się, że szef klubu miał pretensję za słabszą postawę drużyny i zapytał trenera, kto za taki stan rzeczy ponosi winę. Wtedy trener, przekonany, że słabszą postawę drużyny powodowało 'bimbanie' sobie przez zawodników, zwrócił się do Kazika, by ten to wyjaśnił działaczowi. A Kazik nie wdając się w dyskusję, broniąc kolegów, stwierdził krótko: 'Kogo wina? Pana, panie trenerze'. 'O Boże, jak on mógł tak powiedzieć' – powtarzał niczym mantrę wzburzony trener Andrzej Strejlau. Kiedy przyszedł Kazimierz Górski panował w Polsce stan wojenny. Też mieliśmy serię dwudziestu meczów bez porażki, którą trener skwitował tym, że była godzina milicyjna i nie mogliśmy chodzić po lokalach. Nie miał racji, mieliśmy swoje knajpy i tam nam podawali alkohol. Z panem Kaziem bywały czasami śmieszne sytuacje, jak sam przychodził po koniaczku i któryś z nas też miał nieświerzy oddech, wtedy trener nic nie wyczuwał. Pamiętam, jak raz natknąłem się na trenera Górskiego w Victorii. Zaprosił mnie do stolika proponując kieliszeczek. 'Panie trenerze, ja nie piję wódki' – powiedziałem przestraszony. 'Waldziu nie gadaj, wiem że pijesz' – odpowiedział w swoim stylu. Wypiliśmy po pięćdziesiątce. Za wszystkich tych trenerów grałem w pierwszym składzie i dopiero jak przyszedł Jerzy Kopa, my starsi – ja, Krzysiek Adamczyk, Heniek Miłoszewicz i Marek Kusto – nie pasowaliśmy mu do składu. Postanowił odmłodzić zespół wprowadzając swoich 'pędziwiatrów' ściągnietych z Pogoni Szczecin - Janusza Turowskiego i Jarosława Biernata. Za jego kadencji treningi wyglądały w ten sposób, że najpierw przez dwie godziny biegano w terenie, później była zmiana dresów i kolejne dwie godziny treningu stacyjnego. Zero piłki. Wkurzyło to Janusza Barana, który wygarnął mu przy całej drużynie, mówiąc: 'Panie, jaki z pana trener, jak pan uczył ludzi gry na fortepianie, a nie piłki'. W ten sposób ulubieniec publiczności, Janusz Baran, trafił do drużyny rezerw. Szef klubu po tym jak Kopa na niego naskarżył wezwał Barana i mu zapowiedział: 'Panie Baran, dopóki ja jestem szefem Legii, nie wyjedzie pan za granicę'. Właściwie to ja rozwiązałem Januszowi kłopot i przez Zarzeckiego, który był kolegą jednego z większych prominentów PRL, u Mieczysława Rakowskiego załatwiliśmy Baranowi wyjazd do Belgii. W innych okolicznościach by nie wyjechał” – opowiada Tumiński.

Zdjęcie

Nici z olimpiady
Ludzie od lat śledzący polską piłkę, z autentyczną radością i zadowoleniem przyjęli nominację Edmunda Zientary na trenera reprezentacji olimpijskiej, szykowanej na igrzyska w Moskwie w 1980 roku. Sprawiło to, że drużynę olimpijską zaczęto powszechnie uważać nie tylko za pewnych uczestników olimpijskiego turnieju piłkarskiego, ale nawet jednych z faworytów do medalu. Dla tych, którzy oglądali przegrane eliminacje olimpijskie, to był szok. Mało kto o tym wiedział, że mecz z głównym faworytem, drużyną CSRS, nasza olimpijska ekipa przegrała... poza boiskiem. „Teraz, kiedy po latach powracam myślami do meczu z reprezentacją olimpijską Czechosłowacji, który graliśmy na Legii, uważam, że popełniłem największy błąd w karierze, że w ogóle zgodziłem się wystąpić w tym spotkaniu. Podczas zgrupowania w Rembertowie cały czas karmili nas jakimiś proszkami, które według oficjalnej wersji miały być witaminami. Jeśli chodzi o mecz, byłem przez trenera Zientarę szykowany do gry na stoperze. Ale tak się złożyło, że boczny obrońca Adam Topolski złapał kontuzję i trener mnie zapytał: 'Zagrasz Waldek na prawej obronie za Adama?' No jak to? W reprezentacji zagrałbym nawet w bramce! Dodatkowym dopingiem był fakt, że graliśmy na moim stadionie przy ulicy Łazienkowskiej. Przegraliśmy 0:1. O losie spotkania zadecydowała jedna sytuacja. Czech Vizek kiwnął mnie, poszedł lewym skrzydłem, strzelił i zrobiło się 0:1. Dziwny to był mecz, ponieważ podczas nieustającej ulewy jechaliśmy z nimi równo. Piłka jak bumerang wracała na przedpole czeskiej bramki, a po strzałach Romana Ogazy trafiała w poprzeczkę i słupek. To jednak nie wystarczyło. Przegraliśmy 0:1 i zajmując ostatnie miejsce w grupie eliminacyjnej nie zakwalifikowaliśmy się na olimpiadę. W tej sytuacji dziennikarze musieli znaleść kozła ofiarnego. Padło oczywiście na Waldka. Myślę, że drugorzędną sprawą było to, że gdy po meczu pojechałem do domu, poczułem się bardzo źle, co nigdy wcześniej nie miało miejsca. Czy należy przez to rozumieć, że pastylki, którymi nas szprycowano na zgrupowaniu, nie były witaminami?” – zastanawia się były legionista.

Zdjęcie

Z Waldkiem Tumińskim, mimo że był to chłopak ułożony i grzeczny, było trochę problemów natury wychowawczej. Uśmiecha się tajemniczo, gdy przypominam mu o tym, że na stronie internetowej „Trybuny” – obok takich piłkarskich sław, jak Władysław Grotyński, Jerzy Gorgoń, Tadeusz Dolny, Adam Musiał, Ernest Pol, Andrzej Iwan, Dariusz Marciniak, Mirosław Okoński, Ernest Wilimowski, Kazimierz Buda, Dariusz Czykier czy Józef Młynarczyk – został sklasyfikowany w drużynie najbardziej zabawowych piłkarzy ekstraklasy XX-wieku. „No to się cieszę. Znaleźć się w tak doborowym gronie jest dużym wyróżnieniem” – powiedział przewrotnie. „Przyjaźniłem się także z pięściarzami Legii: Bogdanem Gajdą, Januszem Gortatem, Januszem Czerniszewskim i Adamem Kozłowskim, z którymi lubiliśmy wyskoczyć do znajdujacej sie na tyłach Legii Arki. Później był taki okres, że z Jankiem Gortatem chodziliśmy do Very. Tam mieliśmy taką przygodę, że wystartował do nas podpity porucznik ZOMO, bo było to w czasie stanu wojennego. Wtedy ostrzegłem go, by się uspokoił, bo może od Janka oberwać w szczękę. To on zaczął nas straszyć, że zamykał do aresztu Jaroszewicza. 'Ale Janka nie zamkniesz, bo jesteś za krótki' – powiedziałem. Co z tego, że był ZOMO-wcem. Za Jankiem, który miał już w dorobku dwa medale olimpijskie, stało wojsko i wystarczył jeden telefon, by tamten po chwili prężył się przed nami na baczność. Młodzi byliśmy i żarty nas się trzymały” – przyznaje z uśmiechem.

Zdjęcie

Wyrzucić na bruk
Były czasy, kiedy polski zawodnik chciał wyjechać i podpisać kontrakt w zawodowym klubie, ale mógł tego dokonać dopiero po ukończeniu 30 lat. Dla każdego znającego się na rzeczy było sprawą jasną, że w tym wieku nasi piłkarze nie mogli liczyć na zainteresowanie poważnych piłkarskich firm i intratne kontrakty. W tej sytuacji wchodziły w rachubę kluby klas niższych i możliwość zarobkowania w walucie obcej. Waldemar Tumiński po zakończeniu przygody z Legią w 1983 roku wyjechał na „saksy” do Belgii, by grać w IV-ligowym Frans Borains. Po jakimś czasie, gdy trochę okrzepł na obczyźnie, pomógł znaleźć zatrudnienie w Belgii kolegom, z którymi grał wcześniej w Legii: Bogdanowi Kwapiszowi, Januszowi Baranowi i Krzysztofowi Lasoniowi. „Na tamte czasy pieniądze, jakie poczatkowo zarabiałem w Belgii, to był rarytas” – wspomina. Później przeniósł się do 11-krotnego mistrza Belgii Union St. Gilloise, ściagając Krzysztofa Lasonia. „Muszę coś powiedzieć o tym chłopaku. Nie miał gdzie mieszkać, nie miał pieniędzy, to wziąłem go do siebie. Ale w klubie zwrócono mi uwagę, że nielegalnie w mieszkaniu klubowym pozwalam pomieszkiwać koledze. W Polsce to była normalna rzecz, ale na Zachodzie nie do pomyślenia, by ktoś mógł sobie mieszkać bez zgody administratora – stąd te uwagi i marudzenia” – wyznaje. „Dziś z kolei coraz bardziej niepokoi mnie sytuacja mieszkaniowa w Polsce, ponieważ Agencja Mienia Wojskowego robi wszystko, by pozbawić nas, byłych sportowców Legii mieszkań, przydzielonych nam z klubu. To nie do pomyślenia, że po kilkudziesięciu latach dowiadujemy się, że musimy opuszczać mieszkania, które między innymi były zapłatą za naszą pracę dla Legii. Dzieje się tak chyba dlatego, że już jesteśmy nikomu niepotrzebni. Jest to tym bardziej przykre, ponieważ jak zdobywaliśmy dla Legii i reprezentacji Polski medale i tytuły, w blasku fleszy generałowie i najważniejsi dostojnicy państwowi klepali nas po plecach. A dziś, gdy światła zgasły, myślą jak wyrzucić nas na bruk” – kończy z żalem Waldemar Tumiński.

Zdjęcie

Waldemar Tumiński
Urodzony - 15 lutego 1953 roku w Grodzisku Mazowieckim.
Pozycja na boisku – pomocnik, obrońca.
Wzrost/waga: 179 cm/75 kg
Kariera: Pogoń Grodzisk (65-71), Znicz Pruszków (71-72), Legia (72-83), Frans Borains – Belgia (83-86), Union St. Gilloise – Belgia (86-88), Union Jemappes – Belgia (91-93), Polish Eagles Yonkers – USA (91).
Debiut w Legii: ROW Rybnik – Legia (3 kwietnia 1974 r.)
Mecze/gole w Legii: 204/4
Sukcesy: Puchar Polski z Legią (80, 81)
Reprezentacja: młodzieżowa i olimpijska

Zdjęcie
Udostępnij

Autor

Wiktor Bołba, JP / Nasza Legia

16razyMistrz Polski
20razyPuchar Polski
5razySuperpuchar Polski
pobierz oficjalną aplikację klubu
App StoreGoogle PlayApp Gallery
© Legia Warszawa S.A. Wszelkie prawa zastrzeżone.